piątek, 31 grudnia 2010

Papu


Przedsylwestrowe zabawy w kuchni ;)
























środa, 22 grudnia 2010

Lodowisko

 

 
 

wtorek, 21 grudnia 2010

Hugo Boss

 
Historia była taka.

Świdnik.
Dach internatu.
Montujemy konstrukcje.

Banan zaczyna dość intensywnie obwąchiwać powietrze wokół mnie.

Banan: Coś ty się tak wypachnił do roboty ?
Ja: ?
Banan: Co to jest ? Hugo Boss ogórkowy ?
Ja: Jest coś takiego ?
Banan: No tak ! Hugo Boss. Ogórkowy.
Ja: Chyba raczej od dłuższego czasu nie prana bluza.
Banan: Nie, no na sto procent Hugo Boss.

 
 

sobota, 18 grudnia 2010

Dwugłos zawodowy



Dwie relacje z kotłownianych zawodów

----------------------------------------------------------------------------


Olek. A potem Jodłoś. I Berger. A u lasek to w ogóle osobna historia. No to jak już nudy mamy za sobą, to teraz do ciekawszych szczegółów…
Ekipa z kotłowni nakręciła 15 eliminacyjnych przystawek, które jak sama nazwa wskazuje miały być wciągane na przystawkę przed wielkim finałem, który był głównym daniem dla 16 samców i 10 samic.

Eliminacje wyglądały tak:
„64!”
„Mogę?”
„Kto ostatni do tego?”
„47 top”
„KONIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEC!”
I dwie grupy w ten sposób.

Zasadniczo sporo było łatwego wspinania, mało trudnego (jeden eliminacyjny problem nie został ukończony) i bardzo mało średniego, więc wyniki były spłaszczone jak Rzędkowicka patelnia.



W finałach układacze założyli na panów chomąto i zaorali nimi pole.
Pomimo wielu prób, ni cholery nie udało się wmówić kotłownianemu dachowi żeby zachowywał się jak pochylnia w KWW. Rozczarowujący okazał się również okręt i brzuch, na których gdyby nie grawitacja, to może udałoby się coś powalczyć.

Na szczęście w finałach liczyły się punkty za poszczególne przechwyty, więc idealnie oddało to progres poszczególnych zawodników – zasłużenie wygrał Olo, zdobywając pozycję Travolty nowych lubelskich zawodów.



U pań z naszego podwórka zaobserwować można było pewne ciekawe zjawisko: Karolina G., powszechnie znana z silnej psychy na zawodach, wymiotła eliminacje, spodziewając się jednak, że skoro zrobiła prawie wszystko, to pewnie w finałach jej nie będzie. Założenie, choć logiczne, nie pozbawione było błędu – Karolina dostała się do finału z pierwszego miejsca. Pod wpływem tej żelaznej logiki Karolina rozpoczęła już wcześniej świętowanie ukończenia zawodów, co w konsekwencji doprowadziło do tego, że wystartować musiała pod wpływem… cóż – czegoś innego niż logiki…
Mając więcej promili niż przystawek na koncie, Karolina walczyła jak lwica, rezerwując dla siebie 4. miejsce wśród pań. Pierwsze trzy miejsca na nieistniejącym pudle zajęły lokalne gwiazdeczki: Agniesia, Milenka i Asia.



Ekipa z Lublina obiecuje, że zawody będą cykliczne, więc czekamy na kolejne.

[ukradzione z Karate Świnia]

----------------------------------------------------------------------------

Po ponad dekadzie działalności lubelskiej Kotłowni i historii tamtejszych zawodów - sięgającej ubiegłego tysiąclecia, przyszedł moment, by przekazać pałeczkę organizatorów w ręce lubelskiej młodzieży. Tym samym siłami czterech chłopców oraz jednej dziewczynki poczęte zostały nowe, w założeniu cykliczne, zmagania pod piękną nazwą Gorączka Sobotniej Mocy.



Świeżość bije już od samej nazwy odcinając się od klasycznego nazewnictwa z obowiązkowym "bulder-coś tam", jednocześnie nawiązując do chlubnych kart polskiego wspinania sportowego, gdy nieodżałowany Bartoszka robił jeden z najtrudniejszych OSów lat 90. na Popielarce.

Wczesnym popołudniem, po nieprzespanej nocy, wyglądający jak zombie organizatorzy prezentowali ponad setce zawodników, głównie z Lublina i Warszawy (pojawił się nawet jeden twardziel z Krakowa, który stwierdził, że w jego rodzinnym mieście wieje nudą, a w Lublinie zawsze były dobre imprezy), piętnaście eliminacyjnych problemów. Jak wiadomo, ziemia lubelska, mimo tak wspaniałego obiektu, nie obfituje w talenty wspinaczkowe, co też zaowocowało słusznym założeniem, że postawić trzeba na dobrą zabawę dla mniej zaawansowanych.

Powtórzyła się więc sytuacja z ostatnich zawodów w Rzeszowie, gdzie większość boulderów była do pokonania fleszem przez średnio zaawansowanych wspinaczy. Co nie znaczy, że zabawa była słaba. Wprost przeciwnie. Bouldery mogły śmiało zawstydzić wielu doświadczonych układaczy.



W finale na dziesięć dziewcząt i szesnastu panów czekały po trzy przystaweczki, na których liczył się każdy przechwyt. Przed paniami stało nie lada siłowe zadanie, gdyż jedyna wśród organizatorów kobieta znana jest z niekiepskiego przypaku i w związku z tym w damskim finale musiało się zginać. Tylko jeden boulder, zaczynający się wielkimi Aix'owymi oblakami, okazał się na tyle puszczalski, że pozwolił na zaliczenie topu, ale to też tylko jednej zawodniczce - Agnieszce Miciule, tym samym zapewniając jej zwycięstwo.



Na reszcie problemów większość utknęła w tym samym miejscu. Pewna warszawianka, faworytka z eliminacji, mało strategicznie zaczęła świętować swój udział w zawodach pizzą oraz napojem wyskokowym jeszcze przed finałami, do których, jak była przekonana, miała się nie dostać. W rezultacie całe podium zajęły trzy dziewczyny z Lublina.



Dla panów, mając na uwadze przyjazd mistrzów z Warszawy oraz moc "polskiego Nalle" - Marcina Bergera z Lublina, naszykowano trzy prawdziwe ekstremy. Wyjście z brzucha po obłych ściskach z podhaczoną nogą szybko zweryfikowało możliwości nawet najlepszych. Podobnie było na "okręcie", gdzie sięgnięcie do małej krawądki na plecy ze "szpaksów" na kancie też nie pozwalało na skończenie boulderu. Największe nadzieje rokował problem w daszku, gdzie wielkie oblaki, ruchy na pełny wysięg i trikowe haczenia doprowadzały do ściskowej "glizdy". Jednak i tutaj progres był minimalny.

Dwoma ruchami wygrał Mistrz Polski Olo Romanowski, drugi był Kuba Jodłowski, o jeden przechwyt wyprzedzając broniącego honoru gospodarzy Marcina Bergera.



Po zawodach, już w lokalnym gronie, odbyła się tradycyjna impreza, z mniej tradycyjnym brakiem muzyki wskutek focha właściciela obiektu.

TOPO Świebodzin


W końcu powstało jakieś porządne topo ze Świebodzina. 
Przedstawiam zdjęcie wraz z krótkim opisem najciekawszych dróg na północnej ścianie zamieszczone w najnowszym numerze Taternika: 



Podejście pod ścianę (bez trudności) - z początku piarżystym zboczem, następnie przez kilka niewielkich, poprzetykanych trawkami półeczek wprost aż pod północną ścianę - od budki z różańcami ok. 15 minut. 

1 - Północno zachodnim kominem (V) 2h - spod ściany wchodzimy w szerokie jasne płytowe zacięcie rozdzielające się po chwili w dwa wyraźne kominy, z których orograficznie lewy zdaje się znacznie bardziej nastromiony (prawym prowadzi droga nr 2). Nim wchodzimy niemal caly czas pionowo do góry w większości na tarcie lub zapierając się o ściany komina. Asekuracja jest w tym miejscu nadzwyczaj wymagająca i niemal iluzoryczna. 
Po ok. godzinie docieramy do szerokiej wygodnej skalistej półki. Jest to tzw. Ziobro. 
Od góry na całej długości jest ono zamknięte okapem. Tuż nad miejscem z którego wyszliśmy na Ziobro znajduje się dogodne wcięcie w okapie przez które wydostajemy się ponad przewieszenie za pomocą samych tylko rąk lub też przy użyciu żywej drabiny. 
Dalej już stosunkowo łatwym teren dochodzimy do Górnego Trawersu, po którego przecięciu wkrótce znajdujemy się pod Włoskim Filarem Zachodnim. 
Nim wspinamy się już na kopułę szczytową. 

2 - Północno - wschodnim kominem (IV+) 1,5h - najłatwiejsza droga na północnej ścianie prowadząca na wierzchołek. 
Drogą Nr 1 dochodzimy do rozwidlenia zacięcia. Stąd wchodzimy w orograficznie prawą jego odnogę przechodzącą stopniowo w szerokie i dogodne zbocze. Po chwili odchodzi od niego pionowy acz niezbyt trudny komin wyprowadzający dogodną drogą na Ziobro (patrz opis drogi Nr 1). 
Z Ziobra lekko przewieszonym kominem z dogodnymi chwytami i stopniami wychodzimy ponad skalne przewieszenie. Dalej do Górnego Trawersu, którym wspinaczkę kontynuujemy krótko w lewo, po czem wchodzimy na Włoski Filar Wschodni i nim na sam wierzchołek. 

2a - Wschodnim Kantem Płaszcza (VI, A2) 4,5h - jest to znacznie trudniejszy wariant drogi Nr 2. 
Drogą Nr 2 dochodzimy aż do pionowego komina wyprowadzającego na Ziobro. Tutaj kontynuujemy wspinaczkę poprzez nastramiające się coraz bardziej zbocze. Przechodzące dalej w zupełnie pionowy filar. 
Nim dochodzimy aż do przewieszek pod Wschodnim Ramieniem. Techniką hakową pokonujemy je i wydostajemy się na południową ścianę, którą już nieco trudną ścieżką wchodzimy na Wschodnie Ramię. Dalsza droga opisana wcześniej (Nr 2). 

3 - Północny Wielki Trawers Ramion - zwany też Drogą Krzyżową (I-II) 45 minut - droga piękna widokowo, pozbawiona jednak dogodnej asekuracji i nie mająca charakteru wysokogórskiego. 
Spod słupa triangulacyjnego na Wielkim Kciuku Wschodnim ściśle granią poprzez niewielkie konie skalne, w znacznej ekspozycji dochodzimy do przełączki pod Włoski Filar Wschodni. Stąd w prawo i nieco w dół północną ścianę przecina wyraźny system skalnych półek. 
Drogę kontynuujemy właśnie poprzez nie przechodząc na zachodnią odnogę grani. Stąd widać już niedaleko wierzchołek Wielkiego Kciuka Zachodniego na którym znajduje się stalowy trójnóg. Dochodzimy do niego poprzez łatwą lecz stromą i eksponowaną grań. 

4 - Zachodni Kant Płaszcza (VII, A3) 6h - droga skrajnie trudna wymagająca najwyższych umiejętności taternickich. 
Droga zaczyna się z północno - zachodniej strony ściany. Wchodzimy w pionowy filar Zachodniego Płaszcza. Nim bardzo trudno wprost do góry. Techniką hakową pokonujemy przewieszenie w jego dolnej części. Kontynuujemy drogę filarem, aż pod groźnie wyglądający system ciemnych, zacienionych i zazwyczaj mokrych okapów. Tuż pod nimi trawersujemy w lewo poprzez wąski gzyms skalny miejscami zmieniający się w pojedyncze nikłe stopnie i dalej lekko ukosem w lewo na wysokość omijanych mokrych okapów. 
Stąd wyraźną przewieszoną rysą wydostajemy się na Zachodnie Ramię i jego granią dochodzimy pod Włoski Filar Zachodni, którym na wierzchołek za drogą Nr 1. 

Uwaga: Przypominamy, że na wierzchołek Jezusa nie prowadzą żadne szlaki turystyczne, toteż – wedle obowiązującego prawa – nie można nań wejść nawet w towarzystwie uprawnionego przewodnika tatrzańskiego. 

 

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Zofia



[foto: Mateusz Haładaj]



sobota, 11 grudnia 2010

climb.es


Wspomnień z Siurany ciąg dalszy ... 

Mateusz ...


... Aga ... 


... Łuaksz ... 


... Duśka ... 


... Bogdan ... 


... Zośka ... 


... i Pan Leszek


 

piątek, 10 grudnia 2010

Kotłownia Beauty



[foto: Śruba]
 
 

wtorek, 7 grudnia 2010

Carrer del Pilar 16







Siurana

O wiosce Siurana słyszałem i czytałem już dawno. W końcu to miejsce, które odcisnęło swe piętno w historii Hiszpani. Historii wspinaczkowej przede wszystkim. Olbrzymie urwisko wbijające się taflę jeziora 300 metrów poniżej. Utopiona we wzburzonym ocenie górskich szczytów sięgających aż po horyzont. Mała, zagubiona wioseczka, zamieszkała przez mniej niż dziesięć osób - katalońskich staruszków, którzy nie mają innego miejsca na ziemi niż to. Ten surrealistyczny kawałek skały zawieszony gdzieś pod niebem.
A gdzie tam, to tylko bajki. Sklep, restauracja, refugio, sznur aut zaparkowany wzdłuż drogi, weekendowe tłumy turystów. Może dwa, trzy domki, które nie zostały jeszcze odremontowane. Turystyka wielkimi krokami wkroczyła do starej Siurany. Jedynie malutki kościółek stojący na krawędzi urwiska, na samym końcu wioski, powoli chyli się ku upadkowi, cierpliwie czekając aż ktoś i nim się zaopiekuje. Nie sposób zajrzeć do środka ani przez zabite na głucho drzwi, ani przez cienkie szparki okien, skonstruowanych tak by z wnętrza, niczym z ostatniego bastionu katolicyzmu na świecie, można było odeprzeć ataki muzułmańskich hord. Co powodowało ludźmi by osiedlić się na takim krańcu wszystkiego. Czyżby leżący w ruinie castello miał chronić projekty wspinaczkowych ekstrem leżących u jego podnóża ? Bo cóż innego.