sobota, 18 grudnia 2010

Dwugłos zawodowy



Dwie relacje z kotłownianych zawodów

----------------------------------------------------------------------------


Olek. A potem Jodłoś. I Berger. A u lasek to w ogóle osobna historia. No to jak już nudy mamy za sobą, to teraz do ciekawszych szczegółów…
Ekipa z kotłowni nakręciła 15 eliminacyjnych przystawek, które jak sama nazwa wskazuje miały być wciągane na przystawkę przed wielkim finałem, który był głównym daniem dla 16 samców i 10 samic.

Eliminacje wyglądały tak:
„64!”
„Mogę?”
„Kto ostatni do tego?”
„47 top”
„KONIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEC!”
I dwie grupy w ten sposób.

Zasadniczo sporo było łatwego wspinania, mało trudnego (jeden eliminacyjny problem nie został ukończony) i bardzo mało średniego, więc wyniki były spłaszczone jak Rzędkowicka patelnia.



W finałach układacze założyli na panów chomąto i zaorali nimi pole.
Pomimo wielu prób, ni cholery nie udało się wmówić kotłownianemu dachowi żeby zachowywał się jak pochylnia w KWW. Rozczarowujący okazał się również okręt i brzuch, na których gdyby nie grawitacja, to może udałoby się coś powalczyć.

Na szczęście w finałach liczyły się punkty za poszczególne przechwyty, więc idealnie oddało to progres poszczególnych zawodników – zasłużenie wygrał Olo, zdobywając pozycję Travolty nowych lubelskich zawodów.



U pań z naszego podwórka zaobserwować można było pewne ciekawe zjawisko: Karolina G., powszechnie znana z silnej psychy na zawodach, wymiotła eliminacje, spodziewając się jednak, że skoro zrobiła prawie wszystko, to pewnie w finałach jej nie będzie. Założenie, choć logiczne, nie pozbawione było błędu – Karolina dostała się do finału z pierwszego miejsca. Pod wpływem tej żelaznej logiki Karolina rozpoczęła już wcześniej świętowanie ukończenia zawodów, co w konsekwencji doprowadziło do tego, że wystartować musiała pod wpływem… cóż – czegoś innego niż logiki…
Mając więcej promili niż przystawek na koncie, Karolina walczyła jak lwica, rezerwując dla siebie 4. miejsce wśród pań. Pierwsze trzy miejsca na nieistniejącym pudle zajęły lokalne gwiazdeczki: Agniesia, Milenka i Asia.



Ekipa z Lublina obiecuje, że zawody będą cykliczne, więc czekamy na kolejne.

[ukradzione z Karate Świnia]

----------------------------------------------------------------------------

Po ponad dekadzie działalności lubelskiej Kotłowni i historii tamtejszych zawodów - sięgającej ubiegłego tysiąclecia, przyszedł moment, by przekazać pałeczkę organizatorów w ręce lubelskiej młodzieży. Tym samym siłami czterech chłopców oraz jednej dziewczynki poczęte zostały nowe, w założeniu cykliczne, zmagania pod piękną nazwą Gorączka Sobotniej Mocy.



Świeżość bije już od samej nazwy odcinając się od klasycznego nazewnictwa z obowiązkowym "bulder-coś tam", jednocześnie nawiązując do chlubnych kart polskiego wspinania sportowego, gdy nieodżałowany Bartoszka robił jeden z najtrudniejszych OSów lat 90. na Popielarce.

Wczesnym popołudniem, po nieprzespanej nocy, wyglądający jak zombie organizatorzy prezentowali ponad setce zawodników, głównie z Lublina i Warszawy (pojawił się nawet jeden twardziel z Krakowa, który stwierdził, że w jego rodzinnym mieście wieje nudą, a w Lublinie zawsze były dobre imprezy), piętnaście eliminacyjnych problemów. Jak wiadomo, ziemia lubelska, mimo tak wspaniałego obiektu, nie obfituje w talenty wspinaczkowe, co też zaowocowało słusznym założeniem, że postawić trzeba na dobrą zabawę dla mniej zaawansowanych.

Powtórzyła się więc sytuacja z ostatnich zawodów w Rzeszowie, gdzie większość boulderów była do pokonania fleszem przez średnio zaawansowanych wspinaczy. Co nie znaczy, że zabawa była słaba. Wprost przeciwnie. Bouldery mogły śmiało zawstydzić wielu doświadczonych układaczy.



W finale na dziesięć dziewcząt i szesnastu panów czekały po trzy przystaweczki, na których liczył się każdy przechwyt. Przed paniami stało nie lada siłowe zadanie, gdyż jedyna wśród organizatorów kobieta znana jest z niekiepskiego przypaku i w związku z tym w damskim finale musiało się zginać. Tylko jeden boulder, zaczynający się wielkimi Aix'owymi oblakami, okazał się na tyle puszczalski, że pozwolił na zaliczenie topu, ale to też tylko jednej zawodniczce - Agnieszce Miciule, tym samym zapewniając jej zwycięstwo.



Na reszcie problemów większość utknęła w tym samym miejscu. Pewna warszawianka, faworytka z eliminacji, mało strategicznie zaczęła świętować swój udział w zawodach pizzą oraz napojem wyskokowym jeszcze przed finałami, do których, jak była przekonana, miała się nie dostać. W rezultacie całe podium zajęły trzy dziewczyny z Lublina.



Dla panów, mając na uwadze przyjazd mistrzów z Warszawy oraz moc "polskiego Nalle" - Marcina Bergera z Lublina, naszykowano trzy prawdziwe ekstremy. Wyjście z brzucha po obłych ściskach z podhaczoną nogą szybko zweryfikowało możliwości nawet najlepszych. Podobnie było na "okręcie", gdzie sięgnięcie do małej krawądki na plecy ze "szpaksów" na kancie też nie pozwalało na skończenie boulderu. Największe nadzieje rokował problem w daszku, gdzie wielkie oblaki, ruchy na pełny wysięg i trikowe haczenia doprowadzały do ściskowej "glizdy". Jednak i tutaj progres był minimalny.

Dwoma ruchami wygrał Mistrz Polski Olo Romanowski, drugi był Kuba Jodłowski, o jeden przechwyt wyprzedzając broniącego honoru gospodarzy Marcina Bergera.



Po zawodach, już w lokalnym gronie, odbyła się tradycyjna impreza, z mniej tradycyjnym brakiem muzyki wskutek focha właściciela obiektu.

Brak komentarzy: